Napisaliśmy z Ewą Winnicką książkę – reportaż/kryminał/thriller sądowy. Rzecz o zbrodni, do jakiej doszło na rajskiej wyspie Jersey, oraz o emigracyjnych trudnościach.
Głosy. Co zdarzyło się na wyspie Jersey?
Pomysł był Ewy. Ona też pierwsza poleciała na Jersey, już bodaj cztery lata temu. Rozejrzała się, rozpytała, uznała, że warto pochylić się nad tematem.
Najpierw jednak wydała „Angoli”. Chwilę później ukazała się też moja książka o Wyspie Man. Przez Dorotę Nowak, moją wydawczynię, poprosiłem Ewę, by napisała blurba na okładkę „Gdziekolwiek mnie rzucisz”. Napisała. Niedługo później zadzwoniła z zaproszeniem na kawę. Prawie się zakrztusiłem, gdy zaproponowała, byśmy razem zajęli się Jersey i zbrodnią z Victoria Crescent.
Wywalczyliśmy stypendium, dzięki któremu mogliśmy pomieszkiwać w luksusowej rezydencji Chateau Vermont, położonej nieco na północ od stolicy wyspy St. Helier. Obok są pola i łąki, na których pasą się szetlandzkie kucyki. W Chateau mieści się też Jersey Music Academy. Wieczorami, gdy zasiadaliśmy do spaghetti, wina i rekapitulacji po całym dniu rozmów i nagrań, uczniowie akademii przygrywali nam przez ścianę na skrzypcach, pianinie i trąbce.
Historia pęczniała z dnia na dzień. Zakręcała w rewiry, o których początkowo nie mieliśmy pojęcia.
Na Jersey każda dorosła osoba dobrze pamięta tamtą niedzielę – że była piękna pogoda, więc ludzie plażowali, grillowali, albo podjadali bigos na polskim festiwalu, który odbywał się obok portu. Pamiętają ten dzień, pamiętają zbrodnię i szok, jaki wywołała – chętnie o tym opowiadają. Ale procesu Damiana Rzeszowskiego nie śledzili zbyt dokładnie, nie wczytywali się w relacje z rozprawy, odsuwali kłopotliwe obrazy i wspomnienia.
Wysłaliśmy z Ewą setki emaili do lokalnych polityków, policjantów, prawników, dziennikarzy – z prośbami o rozmowę i udostępnienie akt sprawy. Wreszcie się udało. Przez ponad tydzień przysłuchiwaliśmy się nagraniom z procesu – doświadczając na zmianę poznawczych olśnień i zagubienia. Jednego dnia byliśmy pewni, że oskarżony Damian Rzeszowski wiedział, co robi, chwytając za nóż i zabijając sześć z osób, z którymi ledwie chwilę wcześniej jadł grillowaną kiełbasę. Działał świadomie – „z zimną krwią” – i z pewnością żadnych głosów nie słyszał. Blefuje za namową adwokata. Nazajutrz, wysłuchawszy opinii innego psychiatry, twierdziliśmy coś zgoła przeciwnego. Do Chateau Vermont wracaliśmy skołowani.
– Ech, nic nam po Trumanie Capote! – wzdychaliśmy.
Przeprowadziliśmy dziesiątki rozmów ze znajomymi Rzeszowskich, którzy podobnie jak oni przyjechali na Jersey w poszukiwaniu lepszego życia. Pierwsi byli mielczanie (już pod koniec lat 90. zeszłego wieku), którzy zmonopolizowali wszelkie prace przy uprawie ziemniaków słynnej wyspiarskiej odmiany Jersey Royal. Kolejni imigranci z Polski zatrudniali się w restauracjach, barach, hotelach, do sprzątania i na budowach. Opowiadali nam o dobrych zarobkach, ale też o powszechnej drożyźnie, trudnościach z wynajmem porządnego mieszkania bez pleśni, o braku jakichkolwiek zasiłków, o samotności, udawanych randkach na skajpie, o tym, że wyspa, choć bogata, urocza i spokojna, czasem przypomina więzienie.
Gdy ja wciąż szwendałem się po Jersey, Ewa odwiedzała Bydgoszcz, Nowy Sącz i Londyn. Materiału zebraliśmy aż nadto. W końcu podzieliliśmy się robotą i zasiedliśmy do pisania.
Obróbka poszła sprawnie. Może co innego sądzimy o przymiotnikach, może inaczej podchodzimy do „dedlajnów”, ale jak się okazało, oboje cenimy kompromisy i nie płaczemy za utraconym zdaniem czy dwoma.
Bierzcie i czytajcie!
Miejscówka obok Michelle bardzo nam się podoba!